W ogóle tak się cieszę z tych ponad trzech tysięcy wizyt i tych waszych wspaniałych komentarzy, które sprawiają, że chce mi się dla was pisać. I jeżeli starczy mi na to weny, na pewno możecie się spodziewać, jeszcze wielu, wielu rozdziałów, bo tak szybko kończyć nie zamierzam. Mam zbyt wiele pomysłów, które chcę zrealizować, ale znając życie, jeszcze paręnaście razy wszystko ulegnie zmianie podczas pisania. Inaczej po prostu nie byłabym sobą.
Tak na dodatek postanowiłam dodać takie dwa gify, które ostatnio zrobiłam, oba przedstawiają Haudrey rzecz jasna ;P Bo oczywiście ja wcale nie mam co robić w ciągu tygodnia...
A teraz zapraszam na rozdział XIV :).
Harry krążył nerwowo po pokoju już po tym jak
wyjaśnił nam powód, dla którego po tej rozmowie telefonicznej był taki
przerażony. Naprawdę mu się nie dziwiłam, bo doskonale potrafiłam się odnaleźć
w jego sytuacji i w tej chwili chciałam zrobić coś, żeby go jakoś pocieszyć,
ale wiedziałam, że to niewiele w tej chwili da. Przynamniej z mojego
doświadczenia wiedziałam, że słowa na nic się nie zdadzą. Jednak niepewnie
wstałam ze swojego miejsca i ruszyłam w jego kierunku wyciągając ku niemu swoje
ręce. Przytuliłam go ostrożnie, zaskakując go jednocześnie tym spontanicznym
gestem. Stał nieruchomo napinając mięśnie, aż w końcu nieco je rozluźnił i
uścisnął mnie mocno, najwyraźniej doceniając moją chęć wsparcia go w tej
trudnej chwili. Ułożył podbródek na mojej głowie i jeszcze przez chwilę nie
chciał mnie wypuścić ze swoich objęć, ale najwyraźniej zrozumiał, że nie
powinien wykorzystywać sytuacji, bo w końcu rozluźnił uścisk, abym mogła się
swobodnie z niego wyswobodzić.
- Muszę jechać - oznajmił po chwili wpatrując się
w moje oczy ze smutkiem. Kiwnęłam głową, zgadzając się z nim. Chłopak w końcu
przeniósł swój wzrok na Liam'a. - To co z tym samochodem? - spytał, a Payne
zerwał się z miejsca i prędko wybiegł z pokoju kierując się prosto na dół po
schodach.
- Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku -
powiedziałam do Harry'ego, który posłał mi niemrawy uśmiech.
- Też mam taką nadzieję - odparł, po czym ruszył
za Liam'em. Serce mi się krajało, kiedy widziałam Harry'ego ze smutkiem w
oczach i strachem o stan swojej matki wymalowanym na twarzy. Przyzwyczaiłam się
do tego, że ciągle widziałam go roześmianego, zadowolonego z siebie, z
szelmowskim uśmieszkiem, dodającym mu uroku rzezimieszka i teraz to wszystko
szlag trafił i ciężko było patrzeć na niego w takim stanie. Chciałam znów
widzieć jak się szczerze uśmiecha, pozwoliłabym mu nawet na jakieś dwuznaczne
żarty i zawracanie sobie głowy prośbami o randkę. Cholera, nawet bym się na nią
zgodziła, byleby mu poprawić nastrój, choć wiedziałam, że umówienie się z
kimkolwiek z takiego powodu nie jest najlepszym pomysłem i do niczego dobrego
nie prowadzi. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że od dłuższego czasu
stałam w pokoju Liam'a, podczas gdy reszta znajdowała się na dole. Szybko
zbiegłam po schodach i rozejrzałam się, szukając chłopców, którzy, jak się
okazało, znajdowali się w kuchni. Harry siedział na krześle z zawieszoną głową,
a Liam opierał się o szafki kuchenne tuż obok Karen.
- Lepiej będzie Liam, jak ty go zawieziesz. Harry
nie może prowadzić w takim stanie. Spójrz na jego ręce - zwróciła się do syna,
który tępym wzrokiem wpatrywał się w drżące dłonie Harry'ego. Liam zgodził się z mamą, po czym chwycił leżące
na blacie kluczyki od samochodu i podszedł do przyjaciela, klepiąc go lekko po
ramieniu.
- Chodź Hazza. Czas ruszać - powiedział, a Harry
poderwał sie z miejsca, po czym ruszył za kierującym się w stronę drzwi
Liam'em. Wszyscy wyszliśmy przed dom, gdzie na podjeździe stał granatowy
samochód osobowy należący do Karen. Uścisnęłam raz jeszcze Harry'ego na
pożegnanie, a ten podziękował mi tym słabym uśmiechem, po czym wsiadł do
samochodu po drugiej stronie kierowcy.
- Bądź ostrożny Liam - powiedziałam z troską. Było
już ciemno, a spodziewałam się, że mogą się śpieszyć do szpitala, a pośpiech
nie sprzyjał jeździe w nocy.
- Będę i proszę, chociaż ty się nie martw -
zwrócił się do mnie, a następnie objął mnie ramieniem, by zaraz zająć swoje
miejsce w samochodzie. Stałam na trawniku i patrzyłam na odjeżdżający powoli
samochód w zamyśleniu. Po chwili poczułam na swoim ramieniu czyjąś dłoń.
Odwróciłam się i spostrzegłam stojącą przy moim boku Karen, która tak jak ja
wpatrywała się w przestrzeń z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wreszcie jej wzrok
spoczął na mnie. Kąciki jej ust lekko uniosły się ku górze w ledwie widocznym
uśmiechu, którego najpewniej bym nie zauważyła, gdyby nie świecące latarnie
uliczne.
- Liam ma rację, nie martw się - powiedziała, a ja
posłałam jej smutne spojrzenie.
- Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić - stwierdziłam
z westchnieniem, gubiąc w ciemnościach samochód Payne'ów.
- Wiem coś o tym - odparła, poklepawszy mnie po
ramieniu. Wierzyłam jej słowom, bowiem doskonale wiedziałam, że Karen Payne
była jedną z tych kobiet, które zawsze się o wszystko martwiły, a zwłaszcza o
innych ludzi. Byłam święcie przekonana, że sytuacja Harry'ego jeszcze długo nie
da jej spokoju. Także jak i mi. To ciągle zaprzątało mi głowę. Pożegnałam się z
Karen i skierowałam się do swojego domu. Już wchodząc usłyszałam ciche odgłosy dobiegające
z włączonego telewizora. Zajrzałam do salonu i zauważyłam śpiącego na fotelu
tatę, przykrytego najwyraźniej wcześniej czytaną gazetą. Głowę miał opartą na
ramieniu, a nogi wyciągnięte do przodu. Uśmiechnęłam się lekko na ten widok i
podeszłam do niego, po czym delikatnie potrząsnęłam jego ramieniem. Tata leniwie
rozchylił powieki i wbił we mnie swoje na wpół przytomne spojrzenie.
- Co jest aniołku? - spytał ochryple, a mój
uśmiech jeszcze bardziej się pogłębił.
- Zasnąłeś na fotelu. Znowu będą cię boleć plecy -
odrzekłam z troską w głosie, po czym podałam mu rękę, aby pomóc mu wstać. Tata
chwycił ją i drugą ręką przytrzymując się oparcia, wstał ze swojego miejsca,
prostując się z bólem. Tak jak się spodziewałam, ból pleców był gwarantowany.
- Uch, to już nie te lata - mruknął z
niezadowoleniem, odkładając gazetę stolik i przeciągając się jeszcze, by
rozprostować kości. Przyglądałam się przez chwilę w całkowitym milczeniu
osobie, która była tak dla mnie ważna, aż w końcu podeszłam i przytuliłam się
do niego, czując się jakbym wróciła do czasów, kiedy byłam małą dziewczynką,
gdy zamknął mnie w swoim niedźwiedzim uścisku. Tata czule pogładził mnie po
głowie, przyciskając mnie do siebie. - Co jest, Audrey? - spytał zmartwiony moją
nagłą chęcią okazywania uczuć, co nie zdarzało mi się zbyt często. Nie byłam
szczególnie wylewną osobą w kwestii okazywania uczuć, co wielokrotnie pozwalało
mi sądzić, że jest coś ze mną nie tak, zwłaszcza kiedy widziałam swoje
koleżanki, które non stop przytulały się do swoich przyjaciół, nie szczędziły
słodkich słówek jak i pocałunków swoim chłopakom, a o uczuciach mówiły tak
otwarcie, jakby mówiły o tym co jadły na obiad poprzedniego dnia.. Mi to
sprawiało ogromną trudność i nie miałam najmniejszego pojęcia co było tego
powodem. W każdym razie jednego można być pewnym, że w kwestii uczuć nigdy nie
rzucałam słów na wiatr.
- Nic - odpowiedziałam uspokajająco. - Kocham cię,
tato. I nie wiem co bym zrobiła, gdyby i ciebie zabrakło - dodałam po chwili.
- Jak zawsze byś sobie poradziła - to
powiedziawszy ucałował mnie w czubek głowy i wypuścił mnie ze swego uścisku. -
Mama byłaby z ciebie dumna - uśmiechnął się do mnie szeroko, po czym ziewnął
przeciągle, zakrywając usta dłonią, a ja zachichotałam cicho na ten widok.
- Idź się połóż do łóżka - zwróciłam sie do niego,
kręcąc głową z rozbawieniem i wypychając go z salonu.
- Już idę, idę. Też cię kocham, aniołku -
powiedział i skierował swe kroki po schodach prosto do swojej sypialni. Ja
natomiast wyłączyłam telewizor, zgasiłam światło w salonie i sama udałam się na
piętro i powoli ruszyłam w stronę pokoju mojego brata. Ostrożnie otworzyłam
drzwi i wystawiłam głowę do spowitego w półmroku pomieszczenia. Jedyne światło
dawał włączony komputer, przy którym siedział Charlie i grał w jakąś grę z
słuchawkami na uszach. Nie chcąc mu przeszkadzać, ulotniłam się, udając się do
łazienki. Kiedy wróciłam już do pokoju po ciepłym prysznicu, ubrana w piżamę,
rzuciłam się na łóżko z telefonem w ręku. Owinęłam się szczelnie kołdrą i przez
chwilę wpatrywałam się w ekran telefonu nie wiedząc, co właściwie chciałam
napisać.
"Trzymasz się jakoś?"
O takiej treści ostatecznie wysłałam sms'a do
Harry'ego. Niespełna minutę później dostałam od niego wiadomość zwrotną.
" Jeszcze tak. Strasznie się o nią boję"
Przeczytałam to z cichym westchnieniem.
" Wiem. Będzie dobrze Harry, jestem o tym
przekonana"
Odpisałam mu na to słowa, których ja kiedyś
nienawidziłam wręcz słyszeć. Jednak szczerze wierzyłam, że wszystko będzie
dobrze. A przynajmniej naprawdę bardzo chciałam, aby tak było. Wymieniłam z
Harry'm jeszcze parę wiadomości, po czym pożegnawszy się, wtuliłam się w miękką poduszkę i zamknęłam
oczy. Jeszcze długo nie mogłam zasnąć, przewracałam się z boku na bok, to znowu
wstawałam dręczona przykrymi wizjami. W końcu ruszyłam na dół do kuchni, aby
zaparzyć sobie melisę, by następnie po paru minutach wrócić z kubkiem do
swojego pokoju. Wpakowałam się z powrotem do łóżka stawiając kubek na szafce
nocnej i wówczas usłyszałam wibracje mojego telefonu.
" Miałaś rację. Będzie dobrze. Przepraszam,
jeśli cię obudziłem. Śpij spokojnie, słońce."
Kąciki moich ust delikatnie uniosły się ku górze i
zrobiło mi się dziwnie ciepło na sercu. Jeszcze przez chwilę spoglądałam na tą
wiadomość, aż w końcu odłożyłam telefon nie odpisując już na tego sms'a. Upiłam
parę łyków melisy, po czym owinąwszy się kołdrą, prędko oddałam się w objęcia
morfeusza.
Ta sobota zapowiadała się właściwie całkiem
przyjemnie. Obudziłam się o dziwo całkiem wyspana. Ba! Energia mnie wręcz
rozpierała i nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. Z samego rana latałam po
domu wykonując zwyczajnie domowe czynności, uprzednio robiąc śniadanie, które tata
spałaszował w mgnieniu oka. Zaniosłam nawet posiłek mojemu bratu prosto do pokoju,
który, gdy tylko weszłam do środka otworzył oczy i wlepił we mnie mordercze
spojrzenie, lecz kiedy zobaczył, że trzymam talerz z jedzeniem zmarszczył
czoło, przyglądając mi się już nieco niepewnie.
- Przespałem parę miesięcy i mam urodziny? - spytał
podejrzliwie, na co pokręciłam głową. - Zafarbowałaś w praniu moją ulubioną
koszulkę? - dopytywał, ale również spotkał się z zaprzeczeniem z mojej strony.
- Czegoś ode mnie chcesz?
- Dlaczego sądzisz, że muszę mieć jakiś powód do
tego, aby ci przynieść śniadanie do pokoju? – zapytałam patrząc na niego z
wyrzutem.
- Bo zwykle tego nie robisz, tylko ściągasz mnie
na dół – wyjaśnił, ziewając i przeciągając się leniwie w łóżku.
- Mam dziś dobry humor, więc po prostu przyniosłam
ci śniadanie – oznajmiłam mu, ze wzruszeniem ramion.
- Czy mogłabyś robić tak codziennie?
- Nie - odparłam i wystawiłam mu język, stawiając
talerz na biurku. Chłopak mruknął tylko coś pod nosem, a ja pośpiesznie wyszłam
z jego pokoju i zabrałam się za sprzątanie domu, pomimo tego, że zrobiłam to
parę dni temu dość dokładnie.
Nie byłam pewna, czy to aby na pewno melisę piłam
w nocy, ponieważ dawno nie czułam aż takiego przypływu energii. A może to
chodziło o tą świadomość, że wszystko jest w porządku i nie mam się czym
martwić? To również było całkiem prawdopodobne. W końcu, gdy dałam sobie spokój
ze sprzątaniem przysiadłam na moment w salonie, włączyłam telewizor i przez
paręnaście minut wlepiałam swoje oczy w jakiś program, lecz co jakiś czas
zerkałam w stronę mojego telefonu leżącego na stoliku. W rezultacie ostatecznie
chwyciłam go i wybrałam numer Harry'ego aby się z nim połączyć. Już po paru
sekundach usłyszałam jego głos.
- Cieszę się, że dzwonisz - powiedział zamiast
tradycyjnego przywitania, co mnie szczególnie nie zdziwiło. Właśnie czegoś
takiego się po nim spodziewałam.
- Słyszę, że humor ci dopisuje - stwierdziłam,
sugerując się jego dość wesołym głosem.
- Jak mówię, to dlatego, że się cieszę, że
dzwonisz - odpowiedział mi i mogłam sobie wyobrazić, że gdyby przede mną stał
właśnie uśmiechałby się łobuzersko. Zachichotałam cicho. - Ty chyba też jesteś
w dobrym humorze.
- Nie mogę narzekać - odpowiedziałam radośnie.-
Jak z twoją mamą?
- Mogło być gorzej. Ma parę złamań i musi jeszcze
spędzić kilka dni w szpitalu, ale wyjdzie z tego. Najgorsze jest to, że ona nie
ma zamiaru leżeć i odpoczywać i próbuje się jakoś od tego wywinąć, ale chociaż
tyle, że złamana noga uniemożliwia jej ucieczkę ze szpitala - wyjaśnił z nutką
rozbawienia w głosie.
- Brzmi tak, jakby twoja mama nie była
zwolenniczką bezczynnego leżenia do góry brzuchem.
- Tak. To bardzo...energiczna kobieta - zaśmiał
się, co sprawiło, że na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Dobrze było
znów słyszeć jego śmiech. Nie chciałam, aby się smucił i martwił o cokolwiek,
co z kolei mnie zaskoczyło. Nie tak dawno najchętniej zapakowałabym go do
jakiejś skrzyni i wysłała na jakąś odludną wyspę, albo chociażby z powrotem do
Londynu, a co tu mówić o trosce czy chęci widzenia go w dobrym nastroju.
Zdecydowanie powinnam przystopować, zdystansować się na nowo, co w ostatnim
czasie kompletnie mi nie wychodziło. Powinnam czuć się z tego powodu winna, ale
jakoś nie potrafiłam. Zamiast tego sama prosiłam Harry'ego o zdystansowanie
się, co byłoby nieco pomocne, ale jemu również to nie wychodziło, aczkolwiek
poniekąd zastosował się do niektórych moich zaleceń. Nie starając się na siłę,
nieświadomie mnie do siebie przekonywał. Przewidywałam, że jak tak dalej
pójdzie przegram tą walkę z samą sobą. Nie byłam tylko pewna, czy mnie to
martwiło, czy raczej cieszyło. Miałam mieszane uczucia i nie potrafiłam z sobą
dojść do ładu, przez co nabrałam przekonania, że na tę chwilę powinnam przestać
o tym w ogóle myśleć, ponieważ znacznie ułatwiłoby mi to życie.
- To jej tam pilnuj, żeby jednak nie czmychnęła
pod osłoną nocy – powiedziałam w żartach, bawiąc się pilotem od telewizora, który
wreszcie wyłączyłam, jako, że przeszkadzały mi wydobywające się z niego
dźwięki.
- Pilnuje, ale ona twierdzi, że przez to jestem
odrobinę irytujący – stwierdził z niesmakiem.
- Cóż, trzeba to przyznać, potrafisz być –
parsknęłam śmiechem, co chyba Harry’emu niespecjalnie się spodobało, ale nie
brzmiał, jakby był przez to szczególnie zły.
- Zdajesz sobie z tego sprawę, że gdybym był koło
ciebie, twoje żebra przeżyłyby bliskie spotkanie z moim palcem?
- Jestem tego świadoma, tak jak i tego, że w tej
chwili jesteś daleko, więc nic mi za to nie zrobisz - stwierdziłam wesoło ,jeszcze
przez chwilę się z nim przekomarzając, aż w końcu zakończyliśmy rozmowę, choć
robiłam to z dziwnym żalem.
Z
pozytywnym nastawieniem udałam się do pokoju i wyciągnąwszy gitarę, zaczęłam
próbować nowych chwytów, które nauczył mnie Benjamin tydzień wcześniej, jako,
że tego dnia miałam się stawić na kolejną lekcję. Tak mnie to pochłonęło, że na
śmierć zapomniałabym o tym, że miałam zrobić dla Benjamina coś dobrego w ramach
zapłaty za jego pomoc, więc czym prędzej udałam się do kuchni, aby znaleźć
jakieś składniki, do zrobienia przynajmniej babeczek czekoladowych, które nie
zabierały szczególnej ilości czasu. Charlie jak na wyczucie gdy tylko zabrałam
się do pracy zszedł do kuchni i co chwila mi przeszkadzał podjadając to i owo,
mimo moich ciągłych protestów i prób wyrzucenia go z kuchni. Nawet mój
trzynastoletni brat okazał się silniejszy ode mnie, co przyjęłam z
niezadowoleniem, które jednak nie zepsuło mojego wyśmienitego humoru. Gdy
skończyłam piec babeczki, Charlie ukradł parę z nich i pobiegł na górę tak
szybko, że nawet gdybym chciała za nim biec, najpewniej nie zdołałabym go
dogonić. Zapakowałam babeczki do kartonowego pudełka, które natomiast wrzuciłam
do siatki, pobiegłam po gitarę, którą wcisnęłam z powrotem w futerał, po czym
zarzuciłam ją sobie na plecy by następnie wsiąść na rower oparty o ścianę domu
i odjechać prędko, gdy spostrzegłam, że użeranie się z młodszym bratem nieco
przedłużyło proces przygotowywania babeczek.
Drzwi domu Fitzpatrick'ów otworzyła mi Tamsyn,
która powitała mnie szerokim, acz kryjącym odrobinkę złośliwości uśmiechem,
który dziwnie pasował do tego rudzielca, który właśnie mierzył mnie wzrokiem. W
końcu jej spojrzenie spoczęło na trzymanej przeze mnie siatce.
- Co dzisiaj masz? - spytała, opierając się o
framugę drzwi. Już chciałam kulturalnie jej odpowiedzieć, ale zanim to zrobiłam
usłyszałam krzyk Benjamin'a, który właśnie w ekspresowym tempie zbiegał po
schodach.
- Tamsyn, wara od mojego żarcia! – przystanął obok
siostry, która prawie dorównywała mu wzrostem i spojrzał na nią niezadowolony,
że w ogóle pojawiła się przy drzwiach.
- Rany, jaki z ciebie sknera Benj. Opanowałbyś się
z tym żarciem, bo coś ci się przytyło w ostatnim czasie, a tak prędko tego
ogromnego brzucha nie zgubisz - dogryzła mu, na co chłopak posłał jej wręcz
mordercze spojrzenie.
- Wiesz, że jeśli widzi się coś, czego nie ma to
powinno się udać do specjalisty?
- Możemy iść razem. Zamiast wypierać się problemu,
może powinieneś komuś o tym opowiedzieć? – Benjamin popatrzył na rudą krzywo.-
Nie martw się braciszku, jak się z tym nie uporasz na pewno poszerzymy dla
ciebie drzwi - Tamsyn posłała bratu cwaniacki uśmieszek i obróciwszy się na
pięcie ruszyła w swoją stron, niesamowicie zadowolona z siebie. Benjamin
prychnął jeszcze coś pod nosem i pokręcił głową z oburzeniem, odprowadzając
siostrę wzrokiem.
- To jest po prostu niemożliwe, żeby ten potwór
był ze mną spokrewniony - mruknął po czym zerknął na mnie. - Wybacz za to, moja
siostra naprawdę nie umie się zachować w towarzystwie - rzekł i w końcu
zaprosił mnie do środka. Wziął ode mnie siatkę z babeczkami i udaliśmy się do
jego pokoju, gdzie czekała już przygotowana gitara. Nie minęła chwila, a ja
wyciagnęłam z futerału swoją, po czym przystąpiliśmy do lekcji. Jak zwykle
Benjamin był bardzo skupiony na uczeniu mnie podstawowych chwytów. Przykładał
do tego ogromną wagę. Nie byłam w prawdzie najlepszą uczennicą, wciąż
popełniałam te same błędy, a im bardziej się denerwowałam swoimi pomyłkami, tym
częściej mi się one zdarzały. Chłopak niezmiennie powtarzał mi, żebym się tym
nie przejmowała i się uspokoiła, bo inaczej do niczego nie dojdziemy. W miarę
udało mi sie tego dokonać i pod koniec lekcji byłam całkiem zadowolona z
efektów, bo już bez żadnych pomyłek potrafiłam zagrać krótki, prosty utwór. Nie
był to szczególny wyczyn, choć dla mnie był to z pewnością powód do dumy. Nie
zamierzałam jednak spocząć na laurach. Jak już się za coś zabierałam, musiałam
być w tym jak najlepsza. W końcu po skończonej lekcji wraz z Benjamin’em
zeszłam na dół i już miałam nacisnąć klamkę, aby otworzyć frontowe drzwi, by
wyjść z domu Fitzpatrick'ów, kiedy zatrzymała mnie Tamsyn we własnej osobie.
- Mam jedno pytanie - zaczęła, nieco mnie tym
zaskakując. - Nie masz jutro nic do roboty, prawda? - spytała, a ja po krótkim
namyśle potrząsnęłam głową. - To świetnie. Pójdziesz ze mną na poszukiwania
prezentu dla mamy, bo ma jutro urodziny - oznajmiła mi, ku mojemu zdziwieniu.
Benjamin popatrzył na nią z ukosa.
- Tamsyn, o to, czy ktoś gdzieś z tobą pójdzie się
pyta, a nie oznajmia. Kiedy się tego nauczysz?
- Nie nauczę - odparła wzruszając ramionami i przenosząc
swój wzrok z powrotem na mnie. - To co?
- Chętnie pójdę - odpowiedziałam z uśmiechem, co
najwyraźniej dziewczynę zadowoliło. Tamsyn mimo niekiedy wręcz odpychającej
postawy była osobą interesującą i byłam przekonana, że mogłam znaleźć z nią wspólny
język mimo wielu różnić. W końcu raz udało mi się przeprowadzić z nią naprawdę
świetną konwersację, przez którą uświadomiłam sobie, że Ruda wcale nie jest
taka zła, za jaką chce uchodzić. W prawdzie nie byłam pewna, czy byłam na tyle
odporna, aby znosić jej złośliwostki, niemniej jednak pomyślałam, że fajnie
byłoby spędzić czas z jakąś koleżanką, bo w ostatnim czasie otaczałam się
samymi facetami.
- A możesz mi powiedzieć, dlaczego po prezent
idziesz dopiero w dzień urodzin mamy? - Benjamin zadał siostrze, składając ręce
na piersi.
- Bo wcześniej nie miałam pomysłu – odrzekła mu
obojętnie, opierając się o ścianę.
- A teraz masz?
- Nie - wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. -
Ale jutro coś wymyślimy. Mam nadzieję, że jesteś kreatywna Audrey – zwróciła
się do mnie.
- Też mam taką nadzieję - powiedziałam, po czym pożegnawszy
się z nimi, wyszłam przed dom.
Siedziałyśmy sobie na ławce w parku, a promienie
słońca przeciskające się między zielonymi liśćmi ogrzewały moją twarz. Upiłam
parę łyków wody by zaraz zakręcić butelkę i odstawić ją na bok. Byłam dosłownie
wykończona. Od południa biegałyśmy niemalże po całym mieście. Minęły trzy
godziny i wciąż nic nie miałyśmy, a na dodatek nie miałyśmy zbyt dużo czasu,
jako, że była niedziela i sklepy zamykane były znacznie wcześniej.
- Nie dam rady się podnieść - jęknęłam wyciągając
nogi do przodu, o mało nie podstawiając ich jakiemuś rosłemu mężczyźnie, który
właśnie szedł alejką. Obrzucił mnie tylko nieprzyjemnym spojrzeniem i żwawo
ruszył dalej.
- Najchętniej bym tu została, gdyby nie to, że
wciąż nie mam żadnego prezentu - wymamrotała Tamsyn, która też wyglądała na
wykończoną tym szalonym szukaniem odpowiedniej rzeczy na prezent dla swojej
mamy.
Westchnęłam ciężko i przez chwilę wpatrywałam się
tępo w rosnące naprzeciwko drzewo, co nie przyniosło mi nowych pomysłów, więc
zmieniłam obiekt obserwacji i skupiłam swój wzrok na zielonej trawie. Ale im
dłużej myślałam, tym miałam większą pustką w głowie.
- Kup wazon - rzuciłam w końcu.
- Co? - Tamsyn zmarszczyła brwi, patrząc się na
mnie, jakbym urwała się z choinki.
- Kup wazon - powtórzyłam z mocą, jakbym chciała
samą siebie przekonać, że to jest dobry pomysł. - Wszyscy lubią wazony -
stwierdziłam ze wzruszeniem ramion.
- Słońce ci trochę przygrzało, przesuń się - to
powiedziawszy, przepchnęła mnie tak, że siedziałam już na krawędzi ławki, o
mało z niej nie spadając.
- Ja nie żartuję.
- Wazony kupuje się wtedy, kiedy nie ma się pomysłu
na prezent. Najczęściej lądują one albo na kominku, albo w jakimś kartonie na
strychu, kiedy jest wyjątkowo obleśny – skwitowała niezbyt przekonana do mojego
pomysłu, który dosłownie wziął się znikąd.
- Cóż, my nie mamy pomysłu. Możesz tylko liczyć,
że wybierzemy na tyle ładny wazon, że akurat znajdzie swoje miejsce na kominku
- rzekłam. Ruda przyglądała mi się przez chwilę w milczeniu, aż w końcu wstała
gwałtownie ze swojego miejsca i podała mi rękę, aby pomóc mi się ruszyć.
- Dobra, chodź, nie mamy czasu. Jeszcze wykupią
nam najlepsze wazony - stwierdziła żartobliwie. Leniwie wstałam z ławki i
chwyciłam butelkę wody, która w ten upalny dzień była istnym wybawieniem, a
następnie razem z Tamsyn ruszyłyśmy wzdłuż alejki ciągnącej się przez cały
park. W pewnej chwili dziewczyna przystanęła patrząc się w stronę grupki
nastolatków, którzy roześmiani przemierzali sąsiednią alejkę. Zauważyłam, że
zacisnęła wargi po czym skrzywiła się i prychając głośno, przyśpieszyła
kroku.
- Tamsyn? Co jest? - spytałam nieco zaciekawiona
jej zachowaniem i widoczną niechęcią, do tamtych ludzi.
- Nic, pośpiesz się - mruknęła, najwyraźniej nie
chcąc się w to zagłębiać. Spojrzałam w stronę tamtej grupki wytężając wzrok.
Rozpoznałam jedną z dziewczyn o farbowanych, intensywnie brązowych włosach, w
żółtej bluzce wiązanej na szyi i krótkich, jeans'owych spodenkach. Vicky, bo
tak miała na imię, kojarzyłam jako znajomą Jason'a, która w przeciwieństwie do
niego była w moim wieku. Rzadko z nią rozmawiałam, raczej nie zrobiła na mnie
najlepszego wrażenia, choć zawsze starała się być dla mnie miła, choć mogłabym
przysiąc, że jej serdeczność były zwyczajnie wymuszona. Unikałam zatem kontaktu
z tą panną. Szczerze mówiąc przebywanie w jej towarzystwie było przytłaczające.
Nie dość, że naprawdę była ładną dziewczyną o wzroście modelki, co sprawiało,
że nabawiłam się przez nią niemałych kompleksów, to jeszcze non stop gadała,
rzadko przejmując się tym, czy jej wypowiedzi kogoś urażą, czy też nie. Może
dałoby się to przeżyć, tak jak w przypadku Tamsyn, gdyby nie jej onieśmielająca
pewność siebie, oraz przekonanie, że wszystko jej się należy. Po chwili mój
wzrok spoczął na idącym z tyłu Jason'nie, który najwyraźniej mnie nie zauważył,
zbyt pochłonięty rozmową z najlepszym kumplem, Bryce'em. Odwróciłam od nich
wzrok i dopiero spostrzegłam, że Tamsyn była już niemal na końcu alejki.
Pobiegłam w jej stronę, obawiając się, że jej reakcja mogła mieć związek z
Jason'em i jego znajomymi, w sposób, o jakim nawet nie chciałam myśleć,
aczkolwiek to co powiedział mi ostatnio Liam, zaczęło teraz mi zaprzątać głowę.
- Znasz Jason'a O'Sheę, Vicky Hathaway i Bryce'a
Shepard'a - stwierdziłam, gdy stanęłam u boku Rudej, która popatrzyła na mnie z
cieniem zaskoczenia widocznym w oczach, choć za wszelką cenę usiłowała to
ukryć.
- Jak widać, nie ja jedyna – burknęła ostatecznie.-
Poza swoją okolicą też szukają ofiar? Niesamowite, myślałam, że są na to zbyt
leniwi - jej wypowiedź potwierdziła moje przypuszczenia. Automatycznie pobladłam
i jeszcze raz zerknęłam w stronę Jason'a i jego znajomych. - Daj spokój, nie
musisz tego ukrywać, jeśli cię dręczą. Ja doskonale wiem, co oni robią.
Nierzadko widziałam ich w akcji. Chociaż tyle, że Jason i Bryce w tym roku ukończyli szkołę, przynajmniej
będzie spokój, ale pozostaje jeszcze Vicky jej najlepsza przyjaciółka Anette i
tamta lafirynda, która przyłączyła się do nich parę miesięcy temu.
Prawdopodobnie nazywa się Melanie. Te stosują chwyty poniżej pasa. Niejedną
dziewczynę zmusiły do zmiany szkoły - przysłuchiwałam się temu, co mówiła
Tamsyn z niedowierzaniem. Stałam przed nią próbując jakoś przetworzyć zdobyte
informacje, aż w końcu doszłam do wniosku, że byłam totalnie ślepa i nie miałam
najmniejszego pojęcia co robi mój chłopak w czasie, kiedy się ze mną akurat nie
spotykał.
- To nie tak, że oni mnie dręczą - odparłam, lekko
przygryzając dolną wargę. Ruda uniosła lekko jedną brew do góry, zastanawiając
się do czego zmierzam. - Jason to mój były - w chwili gdy wypowiedziałam te
słowa, Tamsyn zaczęła się głośno śmiać i nie mogła przestać. Zgięła się w pół,
łapiąc się za brzuch i próbowała opanować ten nagły atak śmiechu, ale przez
dłuższy czas zupełnie jej to nie wychodziło. W końcu jakoś jej się to udało,
ale gdy spojrzała na moją zdezorientowaną minę, po raz kolejny parsknęła
śmiechem.
- Nie spodziewałam się, że masz takie poczucie
humoru - wykrztusiła wreszcie, wciąż podśmiewując się pod nosem.
- Ja jestem całkowicie poważna - odpowiedziałam,
lecz ta pokręciła tylko głową z rozbawieniem, najwyraźniej nie wierząc moim
zapewnieniom.
- Jasne, Audrey - posłała mi lekkiego kuksańca, a
następnie pociągnęła mnie za łokieć, abym w końcu za nią poszła. Najwidoczniej
moje wyznanie poprawiło jej humor, a ja nie miałam pojęcia, dlaczego ona mi nie
wierzyła. Próbowałam przekonać ją do tego, że ja mówiłam prawdę, ale ta dalej
tkwiła w przekonaniu, że mam wybitne poczucie humoru, choć dla mnie nie było w
tym nic zabawnego. Dałam sobie w końcu spokój i po prostu zboczyłam na inny
temat, chociaż gdzieś tam wciąż ten przeklęty Jason tkwił mi w głowie.
Po różnych sklepach szukałyśmy z Tamsyn naprawdę
ładnego i ciekawego wazonu, aż w końcu udało nam się znaleźć odpowiedni, który
spodobał się zarówno mnie jak i jej. Dziewczyna dokupiła do niego żółte
tulipany oraz ogromną bombonierkę, a na koniec udałyśmy się do knajpki, aby coś
zjeść po tych męczących poszukiwaniach. Po zapłaceniu za swój posiłek niemalże
pusty portfel uświadomił mi, że powinnam w końcu zająć się obowiązkami, a nie
przyjemnościami, które ostatnio zajmowały mi większość czasu. Praktycznie w
ogóle nie myślałam o podjęciu jakiejkolwiek pracy, a powinnam, bo pieniędzy
zaczynało brakować. Dla ojca miałam być podporą, a nie ciężarem, więc czym
prędzej musiałam zająć się szukaniem pracy i miałam nadzieję, że Liam pomoże mi
w tym, tak ja obiecał, skoro to on razem
z Lou pozbawił mnie poprzedniej. Nie mogłam pozwolić na to, abyśmy zostali bez
środków do życia. Musiałam zrobić coś, żeby jakoś pomóc. Mogłam się podjąć
czegokolwiek, choć miałam ogromną nadzieję, że będę mogła dalej realizować się
w kuchni i to znacznie lepszej niż ta, w której dotychczas pracowałam.
Z Tamsyn pożegnałam się późnym popołudniem, każąc
jej przekazać życzenia dla jej mamy, po czym sama ruszyłam w stronę domu, lecz
gdy znalazłam się już na swojej ulicy, rzuciłam okiem na dom Payne’ów i
skierowałam się w jego stronę, dochodząc do wniosku, że warto byłoby
porozmawiać z Liam’em na temat poszukiwań pracy dla mnie. Obawiałam się, że
jeśli sama się za to zabiorę, mogę stracić do tego cierpliwość, gdyż doskonale
wiedziałam, że jest to niezwykle żmudna czynność.
Drzwi otworzył mi Liam, który na mój widok
uśmiechnął się szeroko i zaprosił do środka, kierując mnie ku salonowi, gdzie
zauważyłam siedzącą na kanapie Ruth, która powitała mnie serdecznie, klepiąc
miejsce koło siebie. Zajęłam je, spostrzegając, że mój przyjaciel zniknął mi z
pola widzenia, co sprawiło, że zmarszczyłam niepewnie czoło, lecz chłopak
przyszedł zaraz z dwiema szklankami soku pomarańczowego, które postawił na
stoliku.
- Naprawdę dobrze, że przyszłaś, bo mam dla ciebie
propozycję nie do odrzucenia – powiedział uroczyście, a ja zaczęłam wpatrywać
się w niego z nieco zdezorientowaną miną.